Nasze Mysłowice

Tradycyjne Wartości Rodzin Mysłowickich

Tomasz Wrona zaprasza



FAMILIARNOŚĆ

Bardzo ciekawą cechą naszych tradycji jest familiarność czyli stawianie związków rodzinnych na wysokim miejscu w hierarchii wartości. Tradycyjna rodzina w naszym regionie jest mocno ze sobą związana. Przy czym nie chodzi o związki szeroko pojętej familii, gdyż relacje w takim kręgu były na nieco innym poziomie zażyłości. Sama rodzina: ojciec, matka i dzieci traktowane były jako coś najważniejszego. Rola ojca rodziny traktowana była jako dominująca, ale… na zasadach czysto honorowych. Mój dziadek mawiał: "My rządzimy światem, a kobiety nami". Mężczyzna musiał utrzymywać rodzinę- chodził więc do pracy, a gdy był w domu to zajmował się pracami przydomowymi. Sporadycznie więc zajmował się wychowywaniem dzieci. Jeżeli zauważymy, że jeszcze przed II wojną światową czas pracy wynosił około 12 godzin, a dochodzono do pracy pieszo, to jasno wskazuje, że w ciągu tygodnia mężczyzny nie było w domu. I tu kłania się rola kobiety, o której czasami zapominamy, a która nam wyjaśnia dlaczego wśród tradycyjnych Ślązaków jeszcze dziś ruch feministyczny nie ma zbytniego poparcia. Otóż w praktyce rola męża w rodzinie była ważna ale niezbyt wielka. To kobieta, która dawniej z zasady nie pracowała była sercem rodziny. Zaczynało się od tego, że w okolicy Mysłowic istniał zwyczaj dziedziczenia domu, gospodarstwa przez dziewczyny. Rzadko się zdarzało, żeby dziedziczył to facet. Zatem żona w rodzinie pełniła rolę osoby zarządzającej majątkiem i finansami rodziny. To kobieta dbała o dom, wychowywała dzieci, przygotowywała posiłki i miała wszystko w swojej pieczy. To kobieta nadawała ton i rytm w życiu całej rodziny, a mężczyzna się zazwyczaj temu podporządkowywał. Mam przykłady z przeszłości mojej rodziny, gdzie rodzinny biznes także prowadziły kobiety, które nie miały kompleksów ani poczucia bycia kimś gorszym. Oczywiście zdawały sobie sprawę, że są pewne zasady życia małżeńskiego. Często słyszałem od starszych kobiet zdanie: "Co sie chopu noleży to sie noleży", w rozumieniu sfery intymnej. Ale takie podejście zabezpieczało je przed nazwijmy to nieuporządkowanymi zachowaniami mężów. Dlatego mało komu do głowy przychodziło rozwodzić się. I dziś w naszym mieście mamy mniej rozwodów niż w pobliskim Sosnowcu. Ale to miasto leży już w innym regionie. Nie tolerowano też wizyt żonatych mężczyzn u innych kobiet, nazwijmy to w celach towarzyskich. Nie znaczy to, że takich kobiet nie było, ale często zadawały się z kawalerami, a żonaci panowie byli za to potępiani. Familiarność dawnych mieszkańców Mysłowic przejawiała się także w tym, że dbano o związki rodzinne m.in. wspólnymi posiłkami. Niedzielny obiad był z zasady bardzo uroczysty. Składał się z dwóch dań, a nudelzupa, kluski, modro kapusta i mięso (rolady zazwyczaj w święta i tylko u bogatszych) były w prawie każdą niedzielę. Chociaż w wielu rodzinach w okresie międzywojennym praktykowano zamiennie z kluskami zestaw szałotu (sałatki ziemniaczanej) z kotletem. Obowiązkowo był też kompot. Oczywiście zaczynało się posiłek (właściwie każdy) od modlitwy "Boże dzięki Ci składamy, za to co spożywać mamy. Ty nas żywić nie przestajesz, pobłogosław, co nam dajesz". Pomimo, że znamy tą modlitwę, pozwoliłem sobie ją przytoczyć w całości, gdyż jeżdżąc po Polsce odkryłem ze zdumieniem, że jest nieznana! Mało tego, zdarzyło się w kilku miejscach, że kiedy przypadło mi w udziale prowadzenie modlitwy przed posiłkiem, usłyszałem zachwyt nad nią i stwierdzenie- to jest piękna śląska modlitwa. Zdziwiło mnie to, ale odtąd tą modlitwę przed jedzeniem traktuję jako dziedzictwo naszego regionu. Oczywiście obiady świąteczne i odpustowe były traktowane jako bardziej uroczyste i zapraszano na nie szerszą rodzinę. Stół w rodzinie pełnił więc ważną funkcję spoiwa.

RELIGIJNOŚĆ

Górny Śląsk pod względem religijności jest fenomenem. Region przemysłowy o wielkiej różnorodności tradycji i ogromie ludzi napływających tu przez stuleciami wyraźne oblicze religijne. Ludzie do dziś uważają religię za ważną. Wyraża się to w dużej ilości kościołów, także tych zbudowanych w ostatnich latach, sporej frekwencji na mszach i nabożeństwach także ludzi młodych, sporym udziałem mieszkańców w licznych organizacjach parafialnych w tym także w chorach, częstym stosowaniem zasad religijnych w życiu i innych. Nasz region jest bodaj ostatnim terenem przemysłowym, miejskim z takimi wartościami w Europie. Rodzi się pytanie jak to się stało? Czy miał na to wpływ rozwój reformacji w XVI wieku? Wszak niemal cały Górny Śląsk (za wyjątkiem nielicznych terenów jak np. nasze Mysłowice) przyjął nauki Marcina Lutra. Czy może akcja kontrreformacyjna, która po najstraszliwszej w naszych dziejach wojnie trzydziestoletniej (1618-1648) sprawiła, że większość mieszkańców wróciła do Kościoła katolickiego? Chyba raczej nie. To wiek XIX ze swoimi przemianami (jeszcze głębszymi niż w czasach współczesnych) sprawił, że mieszkańcy naszego regionu mocno osadzili się w religijności, a Kościół do dziś jest dla nich niemałym autorytetem. W tamtym czasie, kiedy rozwijał się przemysł katoliccy duchowni (ewangeliccy także) mocno zaangażowali się w życie społeczne. Chłopom pomagali organizować nowe uprawy, by ich życie stało się znośniejsze, robotników wspierali, nieraz idąc do właścicieli fabryk w obronie pokrzywdzonych, wspierając wiernych w różnych ruchach i organizacjach. Niektórzy w II połowie XIX wieku angażowali się w sprawy narodowe stając się przewodnikami polskości. Duchowieństwo było mocno czułe na sprawy swoich wiernych. Wtedy ugruntowała się pozycja Kościoła wśród naszego społeczeństwa. Wystarczy spojrzeć na sąsiednie Zagłębie Dąbrowskie, gdzie duchowni często w XIX wieku woleli trzymać się szlachty a potem właścicieli fabryk, a wierni szybko odwrócili się od Kościoła na rzecz ruchów komunistycznych. I o ile po wschodniej stronie Brynicy i Przemszy ludzie lewicy mieli wielkie poparcie o tyle po zachodniej stronie ruchy te nie były prawie wcale popierane. Wartość religijności przejawiała się w wielu aspektach, począwszy od życia prywatnego. Starsi mocno podkreślają, że dawniej całe rodziny wspólnie się modliły rano i wieczorem a często w ciągu dnia. O świcie śpiewano Godzinki. W niedziele i święta rodziny spędzały część czasu na czytaniu Pisma św. i śpiewaniu religijnych pieśni. Starano się uczestniczyć (mimo nieraz dużych odległości) w niedzielnych mszach św. i nieszporach. W głównych pokojach na honorowym miejscu stal krzyż i świece. Zazwyczaj wieszano także duże obrazy Maryi i Jezusa oraz świętych. Od czasu likwidacji analfabetyzmu czytywano też sporo prasy religijnej. Żeby lepiej kształtować pod względem religijnym młodzież, starsi dawali dobry przykład. By podkreślić charakter niedzieli i świąt ludzie ubierali się odświętnie. Nie tylko do kościoła ale też w domu. Dbano, by na niedzielę wył wysprzątany "plac" i dom. Nie wykonywano także w takim dniu żadnych prac. Nawet jedzenie dla zwierząt było przygotowane w sobotę a w niedzielę tylko podane. Starano się też żyć według zasad określonych religią. Stąd były wysokie standardy moralne stosowane w naszym społeczeństwie- dbanie o właściwe prowadzenie się, skromny ubiór, pilnowanie młodych itp. Oczywiście jak zawsze były wyjątki od reguły. Ale takie osoby nie cieszyły się akceptacją. Często wiele zachowań obrzędowych miało charakter religijny. W domach wieszano poświęcone palmy, aby chroniły od złego zwłaszcza od uderzeń pioruna. W czasie burzy zapalano gromnicę- także by chronić dom i domowników od piorunów (do XIX wieku istniał zwyczaj dzwonienia kościelnymi dzwonami, by burzę odpędzić). Święcono kwiaty i zioła, które były stosowane w leczeniu chorób, ale także wkładano je potem zmarłym do kieszeni. Na odrzwiach domów i drzwi robiono znaki krzyża by odpędzić zło. Wreszcie okadzano w Wielki Piątek dom i wszystkie zabudowania dymem ze spalonej palmy wielkanocnej z poprzedniego roku. W Wielkanoc święcono pola i wtykano w ich narożniki krzyżyki wykonane z palmy wielkanocnej. Głowa rodziny często święciła pokarmy na stole wielkanocnym. Takich czynności można wyliczać długo. Ważnym elementem było też błogosławienie dzieci przez rodziców- nie tylko podczas ceremonii ślubnych ale na co dzień także, znakiem krzyża na czole. Religijność przejawiała się także (jak i w dzisiejszych czasach) dużą chęcią do udziału pielgrzymkach. Bardzo dużo osób uczestniczyło w pielgrzymkach na Górę Św. Anny i do Piekar. Popularna była Kalwaria Zebrzydowska. Ale także pomniejsze sanktuaria były cenione przez naszych mieszkańców. Warto wspomnieć sanktuarium maryjne w Bogucicach oraz w Mysłowicach, gdzie przed cudownymi obrazami gromadziły się tłumy. Do dziś budzą podziw w świecie pielgrzymki mężczyzn i kobiet do Piekar, gdzie gromadzą się tysiące ludzi. To też fenomen naszego przemysłowego przecież regionu. I wreszcie rzecz, która budzi moje zadziwienie ale jest fenomenem na skalę światową. Traktowanie spraw religijnych jak rodzinnych. Ta familiarność z Istotami Świętymi jest niesamowita. I nie chodzi tu o jakieś tanie spoufalanie się typu: ja mały, mogę sobie powiedzieć bezpośrednio do Najwyższego. Chodzi o bezpośrednią identyfikację z nim. Nigdzie nie spotkałem się, by o księdzu mówić zdrobniale. U nas jest to powszechne. Bardzo często nie mówi się ksiądz, ale księżoszek, farorz, ale farorzicek, kapelan ale kapelonek. Tak samo ludzie wyrażali się o Najwyższym. Często określano Go jako Ponbóczek. Do Matki Boskiej zwracano się w modlitwach prywatnych Maryjko Świynto. Pan Jezus był często nazywany Jezusickiem. Nie był to przejaw lekceważenia. Dostrzegam tu pewien przejaw familiarności czyli identyfikacji rodzinnej. Ślązacy żartują nawet, że Pan Jezus pochodzi ze Śląska, bo tu mieszkają jego dziadkowie. Chodzi oczywiście o Górę Św. Anny.

TOLERANCJA I OTWARTOŚĆ NA INNYCH

Największym bodaj wyzwaniem dla mieszkańców naszego miasta i całego regionu był przemysł rodzący się i rozwijający na naszym terenie od końca XVIII wieku. Oprócz przemian natury obyczajowej, sposobu życia, zmieniającego się otoczenia trzeba było się zmierzyć z faktem, że za pracą w przemyśle idą tysiące ludzi z różnych stron Europy. Oprócz mieszkańców Polski i Niemiec pojawiali się tu ludzie z Czech (wiele rodzin wskazuje na takie pochodzenie), Węgier, nawet z Francji (zwłaszcza po wojnach napoleońskich) oraz ludność żydowska. Pamiątką po tych falach są nazwiska, które noszą mieszkańcy Mysłowic do dziś. Może nie będę ich wymieniał, ale proszę uwierzyć, że tak jest. Mieszkańcy naszego miasta byli przygotowani na przybycie takiej fali różnorodności, gdyż przez wieki jako obywatele Cesarstwa Niemieckiego (chodzi o Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego w wydaniu Królestwa Czech, monarchii Habsburgów itp.) spotykali się z ludźmi, którzy przyjeżdżali z innych krain cesarstwa i przywozili swoje tradycje i obyczaje. Do tego dochodzi czas w XVI i XVII wieku konfliktów religijnych. Spowodowało to ciekawą postawę. Wypracowano zasadę tolerancji. Spoglądając w przeszłość uważam, że była to jedna z najważniejszych wartości naszego społeczeństwa, gdyż był wybór: albo się tłuczemy albo umiemy się tolerować. W życiu codziennym przejawiało się to w prostej zasadzie, którą wpajała mi moja babcia: nie jest ważne czy się jest Polakiem, Niemcem, Żydem czy jeszcze kimś innym. Ważne jest to, jakim się jest człowiekiem. Ta zasada powodowała, że wielokulturowe społeczeństwo, mówiące różnymi językami, mające różne tradycje i wyznanie a nawet religię mogło spokojnie funkcjonować. Jak to wyglądało w życiu? Istniała tolerancja religijna co najmniej od XVIII wieku. Obok siebie żyli katolicy, ewangelicy i ludzie wyznania mojżeszowego. To oznaczało chodzenie do różnych kościołów na nabożeństwa i rożny czas świąt. Starano się, szanując odmienność religijną sąsiadów np. nie przeszkadzać w świętowaniu rodzin żydowskich swoimi codziennymi pracami. W naszym mieście, jak podają wspomnienia w XIX wieku rodziny żydowskie stroiły okna w czasie procesji Bożego Ciała. Spotkałem się z relacjami, że ewangelickie rodziny przyjmowały katolickiego księdza podczas kolęd. Jeszcze w obecnych czasach, w szkole, w której pracuję, spotkałem się z wysyłaniem dzieci z rodzin ewangelickich na katolickie lekcje religii. Gdy zapytałem matkę takiego ucznia dlaczego tak robi, odpowiedź była jednoznaczna: o Panu Bogu nigdy za wiele. Ten wzajemny szacunek przejawia się także w innym konkretnym działaniu: przy naszej parafii Kościoła ewangelicko- augsburskiego istnieje chór, w którym śpiewają wspólnie ewangelicy i katolicy. I robią to bardzo ciekawie. Wielu też ewangelików w swej działalności odciska mocny ślad na kulturalnej mapie naszego miasta. W chwilach kataklizmów też od połowy XIX wieku można zaobserwować współpracę duchownych katolickich i ewangelickich- w czasach, w których pojęcie ekumenie nie było stosowane w praktyce. Innym ciekawym zjawiskiem jest fakt, że powstawały mieszane małżeństwa. Mieszane pod wieloma względami: narodowymi czy religijnymi. Bardzo często rodziny takie były dwujęzyczne- biegle posługiwały się niemieckim i np. śląskim. Pod względem religijnym wypracowano inny model: chłopcy byli wychowywani w religii ojca, dziewczynki w religii matki. W niedzielę np. matka szła z córkami do kościoła na mszę, ojciec z synami do zboru na nabożeństwo. Nikogo takie rozwiązania nie dziwiły. Były oczywistą konsekwencją myślenia tolerancyjnego. Tolerancji i szacunku uczyły się już dzieci na placu. Tam spotykały się z innymi dziećmi, które posługiwały się innym językiem. Zawsze znajdowano wspólną nić porozumienia. Dzieci umiały się wspólnie bawić. Zawiązywały się przyjaźnie na całe życie. Dorośli często także znajdowali nić porozumienia. Ci, którzy przybyli szybko uczyli się języka miejscowych. Szkoła od połowy XIX wieku uczyła też niemieckiego. Ludzie nie widzieli problemu w posługiwaniu się kilkoma językami na codzień. Śląską mowę przynajmniej wszyscy rozumieli. Często też nią umieli się posługiwać- także Niemcy. Nawet książęta pszczyńscy- ewangeliccy Niemcy uczyli swoje dzieci mowy śląskiej i byli fundatorami niejednego katolickiego kościoła. Również sprawy narodowe stawiane były na innych zasadach. Szukano tego, co łączy, nie tego co dzieli. Dlatego wypracowano pojęcie Górnoślązaków czy Ślązaków jako nadrzędne ponad innymi. Mimo, że ktoś czuł się Niemcem, Polakiem albo Czechem (czy też nie czuł przywiązania do żadnych z wymienionych nacji) na pierwszym miejscu podkreślano Heimat- Małą Ojczyznę, bo to łączyło i dawało poczucie wspólnoty. Tradycyjni mieszkańcy naszej ziemi do dziś tak myślą. Czasem słychać, jak się mówi, że jestem np. polskim Ślązakiem. Ta śląskość jest do dziś podkreślana jako wartość, pomimo ciężkiej walki z takim rozumieniem świata najpierw przez bismarckowskie Niemcy, a od 1922 roku przez państwo polskie. Ale my skupiamy się na wartościach naszego społeczeństwa a nie na polityce rządów, pod które podlegaliśmy. Co ciekawe, ludzie byli bardziej otwarci na siebie. Często podpatrywali wzajemnie jakieś zwyczaje czy nawyki (np. kulinarne) i nieraz przyjmowano je w swoich rodzinach. Tak pojawiły się np. różnorodne przepisy, stroje ludowe przypominają te z Niemiec i Francji ale różne są od tych, które noszono na terenie obecnego miasta Jaworzna czy Sosnowca (czyli na terenach dawnej I Rzeczypospolitej). Ale otwartość dotyczyła także drugiego kierunku. Mamy np. tradycje małopolskie, których nie ma na innych terenach Śląska. Myślę tu np. o grupie kolędniczej "Herody". Za to zwyczaje miejscowych przyjmowali często przybysze. W ten sposób powstało wielokulturowe społeczeństwo, którego część zwyczajów jest odmienna od innych terenów i Polski i Niemiec. Otwartość naszego społeczeństwa polegała na przyjmowaniu od przybyłych tego co dobre. To mocno rozwijało całe społeczeństwo. I warto te wartości naszych przodków przypominać. Szanujmy się wzajemnie i swoimi odmiennościami ubogacajmy.

KUCHNIA

W tradycyjnej rodzinie dawnych mieszkańców naszego miasta bardzo ważne miejsce zajmowała kuchnia. I to zarówno w znaczeniu pomieszczenia jak i jedzenia. Kuchnia jako pomieszczenie spełniała rolę centrum życia rodziny. Pokój, względnie pokoje służyły raczej na niedzielę i święta albo do spania. Zazwyczaj się tam nie przebywało. Za to kuchnia to swoisty pokój na co dzień. Ponieważ skupiała życie całej rodziny, musiała być dużym pomieszczeniem. Czasem jednym z największych w domu czy mieszkaniu. To tu nie tylko się jadło, ale często odpoczywało, rozmawiało, przyjmowało w ciągu tygodnia gości. Dzieci w kuchni odrabiały zadania, bawiły się, a zimowymi wieczorami często siadano wokół pieca, otwierano go (by płomienie oświetlały pomieszczenie) i opowiadano historie rodzinne oraz o duchach i utopcach. Jednym słowem kuchnia to prawdziwe serce domu. Ponieważ kuchnia to miejsce, w którym spędzano najwięcej czasu musiała być odpowiednio pomalowana i ozdobiona. Dlatego zazwyczaj kuchnię malowano na biało (czasem na inny jasny kolor), ale ze względów praktycznych miała lamperię czyli yjzokel albo zokel. Był to pas wysokości 130-150 cm pomalowany farbą olejną. Łatwo było go umyć w razie pobrudzenia. Warto też zwrócić uwagę na ozdoby. Stosowano cały system makatek, często haftowanych haftem krzyżykowym w kwiaty z elementami dekoracyjnymi w postaci haftowanych zawijasów oraz dookoła obramowanymi elementami szydełkowanymi. Czasem pojawiały się na nich napisy typu "Gdy żona warzy to się w domu darzy" itp. Najczęściej takie makatki zwane garniturą wieszano na ścianie nad stołem (by się nie pochlapała ściana), na romce z ręcznikami (by zasłaniał ręczniki) oraz na framugach drzwi do pokoju. Czasami wieszano garnitury na drzwiach. Były prawdziwą ozdobą i szkoda, że dziś prawie są niespotykane. Oczywiście w kuchni stały meble. Zawsze pomalowane na biało. Stół musiał być z szufladą na sztućce i półką na miski oraz dzbany. Zasłonięte to było forchangem czyli zasłonką. Często też haftowaną i stanowiącą komplet z garniturami ściennymi. Do tego krzesła, drewniane z oparciem. Musowo musiała być ryczka czyli małe krzesełko. Używały jej dzieci i dorośli (np. do wiązania butów). Ważną funkcję pełnił kredens czyli byfyj. Trzymano w nim talerze, chleb, przyprawy, mąkę, cukier itp. Także był pomalowany na biało. Nadstawa miała często ozdobne szybki w drzwiczkach. Czasem miał rzeźbione elementy. Byfyj potrafił być arcydziełem. Do kompletu z byfyjem były specjalne półeczki zwane romkami. Jedne służyły do wieszania kubków i stawiania słojów z solą, cukrem czy mąką, inne do wieszania ręczników. I na koniec szafka, w której trzymano buty, pastę i szczotkę do butów. Była to ławeczka albo kośrancek. Obowiązkowym elementem, kuchni był też szislong czyli miejsce do poobiedniej drzemki. Warto też zwrócić uwagę na fakt, że w każdym domu były talerze i sztućce na co dzień i na niedziele oraz święta. Talerze na bestydziyń były proste lub nieznacznie ozdobione kwiatami. Te na niedziele były z porządnej porcelany, bogato zdobione także we wzory kwiatowe. Ważną tradycją były obiady. Uważano, że porządna pani domu powinna dbać, by rodzina zjadła obiad. Gotowano dania tłuste, gdyż ciężka praca w kopalniach i przemyśle wyniszczała organizm. W rodzinie często słyszałem jak mówiono z dezaprobatą o tym, że ludzie, którzy do naszego regionu przyjeżdżali często nie gotowali. Uważano, że sami sobie robią krzywdę. W ciągu tygodnia jedzenie było skromniejsze- często dania jednogarnkowe (ańtopfy) mieszały się z dwudaniowymi. Dominowały wtedy ziemniaki i wieprzowina. W niedzielę dbano o bardziej uroczysty obiad. Dlatego bywały i rolady (w święta, częściej pieczeń wołowa) i kluski i modro kapusta. Oczywiście za najbardziej wykwintny uchodził rosół z makaronem czyli nudelzupa. Makaron robiono w domach. I do dziś uważam, że nawet najlepszy sklepowy makaron nie da się porównać z domowym. Muszę podkreślić, że w kuchni śląskiej mieszają się wpływy wszystkich ludów i państw, w skład których nasze miasto wchodziło. Polski żur stał obok czeskiej wodzionki i niemieckiej rolady. Takich przykładów można mnożyć wiele. Warto zwrócić uwagę na dania wyjątkowe. Do wieczerzy wigilijnej najczęściej podawano siemieniotkę. Jest to jedna z najstarszych śląskich zup z konopi (ale nie indyjskich). Na Wielkanoc gotowano zupę chrzanową. Obie pyszne i ciekawe. Polecam. I na koniec chciałbym zwrócić uwagę na przeogromny zakres i odmian klusek (ciemne, białe, kopytka, ciepane i na parze) oraz kapust. Można ich wyliczać mnóstwo. I modro i dymfowano i kiszono. W każdym dniu tygodnia można zaserwować inną kapustę, gotowaną w tradycyjny sposób. Dlatego jeżeli nazywamy Włochów makaroniarzami a Anglików herbaciarkami, spokojnie można Ślązaków nazwać kapuściorzami.



                                                     

                                                                                                           


PRACA I SKROMNOŚĆ

W latach 90. XX wieku, kiedy zaczęto przypominać śląskie wartości, mówiono głównie o etosie pracy. Uważam, że była to ważna wartość, jednak wcale nie powinna być stawiana jako ta najważniejsza. Mimo wszystko jednak bardzo istotna. Praca jako wartość wykształciła się w mieszkańcach naszego miasta w czasach, gdy dominować zaczął w okolicy protestantyzm. Także późniejsze czasy, kiedy przyprowadzali się do nas ewangelicy niemieccy miały także wielkie znaczenie w kształtowaniu się tej idei. Niebagatelny wpływ na rozumienie pracy miały też zasady moralne, dosyć mocno wpajane przez katolickich duchownych. Te elementy spowodowały, że praca stała się wartością a nie koniecznością. Dlatego uważano, że człowiek jest wartościowy, gdy pracuje. Pojawiły się określenia typu "śmierdzirobótka" czy "w lesie grziby sadzi" na pogardliwe wykpienie ludzi, którzy nie chcieli pracować. Pracę pojmowano jako swoiste powołanie. Dlatego należało ją wykonywać sumiennie i najlepiej jak się umie. Często, wykazując przywiązanie do miejsca pracy pracownicy przychodzili o wiele wcześniej do pracy i nieraz pracowali do momentu skończenia pracy czyli po godzinach. Rozumiane było to jako dobra cecha. Uczciwość pracy pojmowana była jako wykonanie solidne swojego zadania, ale także nie wyobrażano sobie, żeby coś ze swojego zakładu pracy zabrać, chyba, że właściciel pozwoli. Praktyki czasu PRL-u pokazały, jak bardzo te wartości zostały oddalone. Pojawiło się określenie "on jest robotny". Było to podkreślenie czyjejś pracowitości jako zalety. Ktoś robotny to wiadomo: sumienny, uczciwy i porządny. Ludzi robotnych podziwiano i darzono szacunkiem. Przy czym dotyczyło to także postaw poza miejscem zatrudnienia. Po przyjściu z pracy wypadało zjeść obiad, trochę odpocząć i "dać się do roboty" kolo domu- naprawiając uszkodzenia, dbając o płot i całą posesję. Ludzie robotni często uprawiali ogródki i pomagali sąsiadom. Zresztą ta wzajemna pomoc sąsiedzka też była wpisana w zasady społeczne, które nieraz są kontynuowane i dziś. Lenistwo i unikanie pracy było traktowane negatywnie a ludzie charakteryzujący się takimi cechami byli pogardzani. Trzeba też podkreślić, że robotność dotyczyła wszystkich. Nie tylko chodziło o mężczyzn pracujących fizycznie. Pomimo, że próbowało się nam po II wojnie światowej wmówić, że Ślązacy to sami robotnicy, warto w tym miejscu stwierdzić, że pewna (i to niemała część) mieszkańców naszego miasta miała średnie i wyższe wykształcenie. Jasne- edukacja była płatna i mało kogo było na to stać, ale jednak byli tacy, którzy podejmowali wyzwanie wykształcenia swoich dzieci. Znam przykłady z Kosztów, gdzie rodzice przed I wojną światową kształcili swoje dzieci na nauczycieli. Ale musieli w tym celu sprzedać część swoich pól. Ludzi pracujących w rolnictwie oraz w szkole czy biurze też zasada podejścia do pracy z szacunkiem obowiązywały. Także to dotyczyło kobiet, które rzadko kiedyś pracowały zawodowo, za to stosowały zasadę pracowitości w domu. Często też podkreślano z dumą efekty swojej pracy. Dobrze zrobiony płot czy idealnie wysprzątane mieszkanie było powodem do dumy. Nawet prześcigano się w solidności wykonania. Poważne podejście do pracy powodowało też, że nie rozumiano zjawiska nie przychodzenia do pracy. "Bumela" nie wchodziła w rachubę, gdyż uderzała w sumienność wykonywania obowiązków. I znowu takich ludzi, którzy łamali tą zasadę nazywano "bumelantami". Do pracy nie chodzono tylko w sytuacji choroby. I to poważnej. Małymi słabościami się nie przejmowano. Z pracą ściśle wiąże się też punktualność. Wypracowano ją prawdopodobnie w momencie, gdy powstał przemysł, gdyż trudno było uruchomić fabrykę, gdy połowy załogi nie jest na stanowiskach. To spowodowało, że punktualność też uznano za ważną cechę. Wpajano więc dzieciom, że nie powinno się spóźniać. W efekcie powstała zasada, że człowiek szanujący siebie i innych nie będzie się spóźniał. Inną ciekawą wartością jest skromność. Dotyczyło to zarówno ubioru jak i zachowania. Ubiór powinien być czysty ale bez wyzywających elementów. Dlatego kobiety nosiły stroje np. bez większych dekoltów. W zachowaniu uczono od małego, by się nie narzucać. Rzucającą się cechą powinna być pracowitość a nie gadatliwość. Do dobrego tonu należało, żeby pracodawca sam zauważył dobre cechy pracownika i za to go awansował. Słyszałem kiedyś powiedzonko "Siedź bamoncie tukej w koncie. Bydziesz coś wort, znojdom cie". Starano się nie narzucać pracodawcy, ale awans był traktowany jako ważne wyróżnienie i pochwała. Niestety zdeaktualizowało się to wszystko w zderzeniu z niektórymi ludźmi, którzy zaczęli przyjeżdżać do naszego regionu po 1922 roku (wcześniej też przyjeżdżali ale nie w charakterze kolonistów, więc się dostosowywali do tutejszych zasad). Wobec braku tych zasad, a wprowadzaniu tych z Rosji, nasi przodkowie byli bezsilni. Niestety, zaczęli więc sami odrzucać swoje. Ale do dziś wiele z tych zasad obowiązuje w Niemczech. Jest taki radny w naszej radzie miasta, który często powtarza: "jak się nie podoba to wyjechać do Niemiec". Ja bym wolał, żeby w Polsce było porządnie. Do Niemiec nie pojadę.

ŚPIEW I MUZYKOWANIE

Społeczeństwo zamieszkujace teren naszego miasta, jak i całego regionu było bardzo muzykalne. Dotyczyło to zarówno śpiewu jak i grania. Nie myślmy, że chodziło do jakiś szkół muzycznych i konserwatoriów. Dzieci przebywały w rozśpiewanych i rozmuzykowanych rodzinach i przyjmowały to jako oczywistość. Normalne było to, ze podczas imprez weselnych i urodzinowych śpiewano. Tak dla rozrywki. Ale nie tylko. Sporo obrzędów, które były częścią życia naszego społeczeństwa było śpiewanych. Do przemówień była często dołączona jakaś pieśń. Przykładem może być podczas wesela moment przyjazdu pana młodego, gdzie śpiewano pieśń "Wesele to tu tatulku, wesele to tu" czy wyjazdu państwa młodych do kościoła, kiedy śpiewano "Wyjyżdżej furmanku bo już na cia czas". Więc pieśń była nieodzowną częścią każdego elementu życia obrzędowego. Ale nie tylko. Była także ważną częścią życia religijnego. Ludzie bardzo dużo spiewali pieśni religijnych po domach. W niedzielne popołudnia śpiewano często piesni kościelne. Rano, wstając śpiewali Godzinki. Jeszcze dziś starsi mawiają, że Godzinki znają od dziecka na pamięć. Zamiłowanie do pieśni było tak duże, że sporą część modlitw odśpiewywano. Jeszcze do niedawna w moim kościele w Kosztowach organista grywał a ludzie śpiewali pieśń- modlitwę "Pod Twoją obronę uciekamy się Święta Boża Rodzicielko". Także "Anioł Pański zwiastował Pannie Maryi" powszechnie śpiewano w południe w domach i na polach. A śpiew w kościołach podczas mszty świętych to następna ciekawa sprawa. Kościół aż dudnił od śpiewających. Dlatego martwią mnie coraz bardziej milknące kościoły. Bo zapominamy o swojej tradycji i o tym, że kto śpiewa- dwa razy się modli! Wreszcie śpiewano dla rozrywki. Na każdym przyjeciu urodzinowym i spotkaniu oraz weselu śpiewano już nie pieśni obrzędowe, ale rozrywkowe, nieraz dowcipne. Warto przypomnieć, że podczas wesel rodzina pani młodej śpiewała np. "Bele momy ziyńcia co mon bydzie pranie proł". A rodzina pana młodego odpowiadała "Teściowo ty stary rowerze". Pragnę zdecydowanie podkreślić, że te wszystkie śpiewy nie miały charakteru pijackich "Góralu czy ci nie żal", z jakim spotykamy się obecnie. Kiedyś śpiewano na trzeźwo lub w niewielkim podchmieleniu. Śpiew był integralną częścią rozrywki każdego człowieka. Ale nie tylko. Często także śpiewano przy pracy. Pamiętam moją babcię, która zawsze wykonując obowiązki domowe, śpiewała różne pieśni. Czasem to były piesni o tematyce roboczej ale częściej o tematyce wesołej. Stąd, jak sądzę, wielka żywotność pieśni ludowych, które przetrwały do naszych czasów. Jest to ogromna skarbnica naszego dziedzictwa, o które należy dbać. Ciekawym przejawem tradycji śpiewu były chóry. Mogły powstawać od XIX wieku, kiedy objęto edukacją na naszym terenie wszystkie dzieci, a w programach nauczania był śpiew. Wtedy uczyły się dzieci śpiewać wielogłosowo. Pamiątką tego jest fakt, że wielu naszych mieszkańców potrafi śpiewać w drugim głosie. Czasem jak nie ma ogranisty w moim kościele, słyszę jak Kosztowianie śpiewają na dwa gosy. Normalnie- organy ich zagłuszają. Już w XIX wieku masowo zaczęły powstawać chóry. Nie tylko te kościelne, ale także o charakterze świeckim. Wystarczy przypomnieć istniejący do dziś chór "Harmonia", który powstał w 1913 roku. Zatem ma ponad 100 lat! Często działalność chórów miała za zadanie pielęgnowanie wartości patriotyzmu czy ratowanie dziedzictwa naszego regionu. Tradycja chórów trwa do dziś. Tylko w moich małych Kosztowach istniało w XX wieku 5 chórów. Obecny "Magnificat" miał wspaniałych poprzedników jak choćby chór "Jutrzenka" czy "Halka". Takich chórów było po kilka w każdej dzielniucy. Dziś doliczyłem się ich 12. Zatem tradycja ciągle żywa. Szkoda, że ludzi młodych w nich stosunkowo niewiele. Ale i ich można w chórach spotkać, więc chyba nie jest tak źle. Warto dodać, że istnieje też kilka grup śpiewaczych, które presentują folklor. Należy do nich zespół "Kosztowioki", "Dziećkowiczanki" a spośród dziecięcych grup to "Laryszoki", "Morgowioki" i "Karolinki". Drugim aspektem muzycznym jest granie na instrumentach. Dziś syntezator zamordował całą sztukę grania, gdyż instrumenty tradycyjne są drogie a możliwości grania na nich nieco ograniczone, ale jakże pięknie! Dawniej w każdej rodzinie ktoś potrafił grać. Najcześciej na akordeonie, ale tez na skrzypcach, trąbce czy bębnie. Często do śpiewów rodzinnych przygrywano właśnie na takich instrumentach! Ludzie sami się uczyli- młodsi od starszych. Byli tacy, którzy nawet potrafili wykonywac własne instrumenty! Słyszałem o rodzinach, które były tak umuzykalnione, że każdy od najmłodszych lat potrafi grać. Wystarczy przypomnieć rodzinę Włosków z Kosztów. Zresztą powstawały całe zespoły, które grały dla swojej rozrywki albo na weselach i imprezach publicznych. I znowu odwolam się do historii moich rodzinnych Kosztów. Istniało tu kilka grup grających na weselach. Ale na tym nie koniec! W okresie międzywojennym istniał tu także Klub Mandolinisty- gdyż w tym czasie mandolina była bardzo modnym instrumentem, Wreszcie Andrzej Mrukwa założył złożoną z młodzieży orkiestrę dętą. Zatem małe Kosztowy, a takie bogate życie muzyczne. A takich kapel, orkiestr czy zespołów było na terenie dzisiejszych Mysłowic dziesiątki. Do dziś istnieją niektóre. Warto przypomnieć nasze orkiestry dęte, działające dawniej przy naszych kopalniach "Mysłowice" i "Wesoła". Orkiestry te są pamiątkją po czasach, kiedy zwykli górnicy, na co dzień wydobywający wegiel, spotykali się i grali wiele utworów, na całkiem dobrym poziomie. No i nie chciałbym pominąć naszej orkiestry strażackiej z Dziećkowic. To tez dowód na to, że zwykli ludzie na naszej ziemi znali się na muzyce. Bo dziś w orkiestrach grają ludzie po szkołach- dobrze, że można spotkkać takich, którzy grają na tradycyjnych instrumentach w sposób fachowy. Dbajmy o chóry, zespołu ludowe i nasze orkiestry- bo to przecież dziedzictwo naszych przodków!

SZACUNEK DLA STARSZYCH

Kolejną ważną wartością, którą kierowali się mieszkańcy naszego regionu był szacunek dla starszych. Wynikał on z zasady, że osoba starsza, to taka, która ma większe doświadczenie życiowe niż młodsza. Może zatem lepiej ocenić sytuację i podjąć lepszą decyzję. Osoba starsza była więc w pewnym sensie kierownikiem i wskazywała działania oraz rozwiązania problemu. Dotyczyło to zarówno relacji domowych, jak i zawodowych. Albowiem zazwyczaj to osoba starsza (tutaj w rozumieniu z wieloletnim doswiadczeniem) była awansowana i miała stanowisko kierownicze na jakimś poziomie. Młodych, bez doświadczenia z zasady nie awansowano. Bo brak autorytetu, doświadczenia i znajomości życia powodował, że uznawano człowieka młodego jako tego, który może jeszcze poczekać. Dzięki temu młodzi nie uważali siebie za nadzwyczajnych i nie zachowywali się "nadzwyczajnie". W dawniejszych czasach normą były rodziny wielodzietne. Jeszcze w pokoleniu moich dziadków, czyli ludzi przychodzących na świat w latach 20. wielodzietność była normą. Relacje w rodzinie były budowane na szacunku. Autorytet rodziców był wysoki. Dzieci raczej nie "pyskowały" rodzicom, gdyż wiedziały, że może się to skończyć laniem. Jednak z biegiem czasu lanie ustępowało miejsce zrozumieniu wartości autoretu rodziców. Rzadko kiedy zdarzały się poważne konflikty między rodzicami a dorosłymi dziećmi. Częściej relacje pozostawały dobre. Nawet, gdy dzieci zakładały swoje rodziny, zazwyczaj przychodziły swoim rodzicom z pomocą i ich odwiedzały przy każdej okazji. Oczywiście zazwyczaj jedno z dzieci zostawało z rodzicami, by się nimi opiekować na strarość. W ten sposób jako norma powstawały rodziny wielopokoleniowe. Zatem oprócz ojca, matki, zazwyczaj w domach mieszkali jeszcze ich rodzice, czyli dziadkowie. Rodzice wymagali szacunku wobec siebie, ale jeszcze większego szacunku wobec dziadków. Nie wyobrażano sobie, by się z nich wyśmiewać, czy im nie pomagać. Tym bardziej, gdy już sami byli zniedołężniali. Często dzieci pomagały rodzicom w opiece nad dziadkami. Ale dziadkowie mieli też (z racji starszeństwa) największy autorytet. Najstarsi także, jak długo umieli wykonwali różne prace na rzecz rodziny. O ile nie było potrzeby, by ciężko pracowali, często zajmowali się drobnymi porządkami i gotowaniem. Doglądali też małych dzieci, przygotowali posiłki. To w oczywisty sposób budowało dobre więzi między dziadkami a wnukami. Młodych starano się tak kształtować, by również okazywali szacunek obcym, w szczególności starszym. Uważano, że osoba obca- starsza wobec młodego człowieka mogla reagować na niewłaściwe zachowanie. Jeszcze mój ojciec, rocznik 1947 wspominał, że kolega jako młodzik palił sobie papierosa i dostał w pysk za to od kogoś, kogo nie znał! Bo dorośli w tamtym czasie jeszcze reagowali na niewłaściwe zachowanie młodych- nawet obcych na ulicy. Było nie do wyobrażenia, że do autobusu wsiada osoba starsza, a młodzi siedzą i udają, że jej nie widzą i nie ustępują miejsca! Gdyby tak się stało, momentalnie inni by zareagowali ostro zwracając takiemu uwagę. Dziś milczymy. Cóż sami sobie fundujemy to, co mamy! Przejawem szacunku dla starszych były formy zwracania się do nich. Do rodziców zazwyczaj zwracano się w formie "za dwoje" czyli per "wy". Mawiano "witejcie mamo, kaj idziecie" itp. Forma "za dwoje" wyrażała szacunek. Zwracano się tak także do ludzi obcych. Forma "pan, pani" raczej była nieużywana, albo dosyć rzadko. Ale do dziadków często zwracano się w formie "za troje". Mawiano "łoni se siednom". Była to najwyższa forma szacunku. Mawiano tak również do wyższych przełożonych w pracy i do ludzi szczególnie szanowanych. Już w okresie międzywojennym forma "za troje" zaczęła zanikać. Po II wojnie swiatowej całkowicie wyszła z użycia zastąpiła ją forma "za dwoje", którą do dziś często można jeszcze usłyszeć, jak zwracają się w niej do ludzi starszych. Ale często używa ją pokolenie średnie. Młodych już tego nie uczymy, a szkoda. Wreszcie jedną z form szacunku dla starszych jest częsta rozmowa z nimi. Dziś młodzież uważa, że tak nie ma sensu romawiać ze starymi. Jest komputer, są kumple itd. A przez to załamał się przekaz międzypokoleniowy. Przekaz ten dotyczył historii rodzinnych oraz przekazywania tradycji. Dzięki takim rozmowom przez całe pokolenia ludzie przechowywali informacje np. skąd wywodzi się rodzina, co ciekawego kto przeżył itp. Wiele podań żyło setki lat. Dziś to się załamało. Podobnie z tradycjami- przez wieki były one przekazywane aż zakończyły żywot w XX wieku. Nie, nie myślmy sobie, że młodzi nie chcą tradycji. Z ich braku szukają po internecie i wprowadzają jakieś obce np. rodem ze Stanów Zjednoczonych. Ku zgorszeniu tych starszych. Ale dlaczego starsi młodszym tych tradycji nie przekazali? Zachęcam do takowego przekazu! Obserwując świat z pozycji nauczyciela chciałbym starszym zadedykować zdanie rodem z XVIII wieku: "Takie będą rzeczypospolite, jakie jej młodzieży chowanie". Taką mamy młodzież, jaką sobie wychowalismy.

IMIONA DOMÓW

Wśród ciekawych tradycji dawnych mieszkańców Mysłowic można znaleźć zwyczaj nazywania domów. Oczywiście nie wszystkch- domów niektórych, bardzo charakterystycznych. Chociaż powszechne było dawniej okreslanie domów a nawet całych posesji zamieszkiwanych przez konkretny ród. Do nazwiska rodowego dodawano -izna. I tak na rodzinny dom mojej rodziny dziadek zawsze mówił, że to Wronowizna. Na rodzinnuy dom dajmy na to przykładowego Nowaka będzie się mówiło Nowakowizna. Nie wykluczone, że od tego sposobu określania posesji pojawiła się nazwa jednej z dzielnic miasta- Hajdowizna, choć są i inne teorie wyjasniające rodowód tej nazwy. Jednak o ile zjawisko opisane powyżej stosowane było powszechnie na terenie całego miasta, o tyle pewne nazwy są charakterystyczne dla konkretnych obiektów. Chyba najwięcej domów o nazwach własnych spotkamy w Brzezince. Czasem wynikały one z funkcji, jakie dawniej pełniły, czasem od założyciela lub po prostu z powodu wyglądu. I tak, w Brzezince przy światłach (patrząc od strony Kosztów) po prawej stronie stoi duża kamienica. Nazywana jest "Żółtym Domem". Nazwa wynika z koloru cegły użytej do budowania tej kamienicy. Do dziś słyszę jak mieszkańcy Brzezinki mówią "łon miyszko w Żółtym Domu". Idąc dalej, ulicą Kościelną natrafimy na inny budynek noszący swoje imię. To "Staro Fara". Od początku istnienia parafii brzezińskiej w tym budynku mieszkał brzeziński proboszcz. Ale ksiądz Kudera, proboszcz Brzezinki w okresie międzywojennym wybudował probostwo, użytkowane przez księży w tej dzielnicy do dziś. Odtąd zwolniony budynek otrzymał taką nazwę. Czasem spotykam się również z tym okresleniem, żywym do dziś. Podobnie funkcjonuje nazwa budynku, w którym do 1951 roku mieścił się brzeziński Urząd Gminy. Obecnie znajduje się tam wiele mieszkań oraz różne istytucje. Mieszkańcy do dziś mawiają, że ktoś "miyszko na Staryj Gminie". Zwróćmy też uwagę na jeszcze jeden stary budynek, tym razem budowany od poczatku jako mieszkalny. To "Kalmaniok", stojący przy ulicy Laryskiej. Rozmyslając nad tą częścią cyklu zadawałem znajomym pytanie- skąd się wzięła nazwa tego budynku. Odpowiedziano mi, że od nazwiska właściciela budynku, który go zbudował- Żyda Kalmana. Pomimo, że ludności żydowskiej nie ma w Brzezince od 70 lat, nazwa się zachowała i jest używana do dziś. Jest swoistą pamiątką po dawnym włascicielu. Ale niedaleko "Kalmanioka" mamy jeszcze jedem dom o własnym imieniu. To "Wyścigowiec". Powstał na miejscu zniszczonej działaniami wojennymi kamienicy. Nazwa jego wywodzi się z tempa prac budowlanych (jak tłumaczą jedni) albo od zasiedlanych tam przodowników pracy socjalistycznej, jak chcą inni. Przy czym to pierwsze wyjaśnienie otrzymywałem o wiele częsiej. I do dziś w Brzezince ludzie mawiają, że mieszkają w "Kalmanioku" czy "Wyścigowcu". W tej dzielnicy mamy także grupę bloków przy ulicy Reja, zbudowanych na przełomie lat 60. i 70. XX wieku. W Brzezince nazywają je "Lipiniokami". Skąd taka nazwa? Ano osiedlono w tych budynkach ludzi, wywodzących się z dzielnicy Świętochłowic- Lipin. Mentalnościowo i językowo ci ludzie nieco odróżniali się od reszty Brzezinki, dlatego zwracali na siebie uwagę. Stąd nazwano domy, w których mieszkali i podkreslali swoje pochodzenie "Lipiniokami". Jadąc ulicą Laryską w kierunku Larysza mieszkańcy w rejonie Doliny wskazują na istnienie w dawniejszych czasach budynku nazywanego "Byczym Ulem". "Byczy Ul" dziś nie istnieje, ale był na tyle dużą kamienicą, że kojarzył się z ulem i na dodatek byczym czyli ogromnym. Do dziś starsi mieszkańcy w opowiadaniach przypominają jego istnienie. To najciekawsze nazwy budynków w Brzezince. Ale takie określenia można spotkać w każdej części miasta. Nazwy "Staro Gmina" używane są zarówno w Kosztowach jak i w Krasowach. Budynki należące do kopalń lub włascicieli majątków ziemskich nokreślano jako "Pańskie". Także się z tym spotykałem nieraz. Mawiano "Łon miyszko w "Pańskim Domu". Dotyczyło to np. kostowskiego budynku przy ul. Kosztowskiej. Dalej, czasami zbudowany duży budynek porównywano z budynkiem wojewódzkim. Mawiano wtedy "miyszkom w "Województwie". To też nazwa z Kosztów. Budynki przy ul. Laryskiej w Laryszu, poniżej szkoły nazywano "Kasarnią". Dawniej kasarnią nazywano koszary wojskowe. Widocznie przy jakieś okazji stacjonował w tym miejscu oddział wojskowy. I nazwa się utrwaliła. Na Janowie mamy "Dom Wagi", który wyraźnie określa jego pierwotne przeznaczenie. Dawno w tym domu żadnej wagi nie ma, ale nazwa się przyjęła i ludzie tak ten budynek nazywają. Wreszcie przy ulicy Grunwaldzkiej w centrum Mysłowic stoi okazała kamienica, w której kiedyś mieściła się restauracja "Divertimento". Mieszkańcy nazwali ją "Drapaczem chmur". Nazwa spotykana do dziś, ale dawniej w otoczeniu tej kamienicy stało więcej niższych domów- stąd jej nazwa. Ale też ma swoją nazwę własną, swoje imię najsławniejszy obecnie budynek nie tylko w Mysłowicach ale także w całej Polsce. To "Bauverein". Wielki budynek mieszczący ponad 100 mieszkań został nazwany dzięki spółdzielni urzędnikw miejskich pod nazwą Stowarzyszenie Budowy Mieszkań (w oryginale nazwa oczywiście po niemiecku), które podjęło się budowy dużego domu wielorodzinnego przy ul. Mikołowskiej w 1909 roku. Gdyby nie wybuch wojny w 1914 prawdopodobnie prace by kontynuowano i budynek byłby jeszcze większy. Na terenie Mysłowic wiele budynków otrzymało swoje imiona. Dlatego zapisałem je w wielkiej litery, tak jak się pisze imiona ludzi. Nadaje to kolorytu naszym dzielnicom, ale też wskazuje na wyobraźnię mieszkańców, którzy zawsze emocjonalnie związują się z miejscem zamieszkania. Pokazuje to zjawisko też, że nasze domy nie są jakimiś tam "budami" ale budynkami z duszą. I jakimś ludzkim obliczem- wszak mają nawet swoje imiona… Willa Schadego, Aleksandra,

OBYCZAJOWOŚĆ

Obyczajowość jest jakąś normą społeczną, która przyjęta jest w danym społeczeństwie jako akceptowana przez wszystkich zasada czy wręcz zbiór zasad. Skoro była akceptowana w realizacji, to jej łamanie powodowało gorszenie całej społeczności. Lub przynajmniej wytykanie palcem takiej osoby, która się do tego nie dostosowała. Warto też podkreślić, że mysłowicka, śląska obyczajowość oparta była na zasadach chrześcijańskich. Po pierwsze seksualność była tematem tabu. Zgodnie z naukami Kościoła zarezerwowana była do sfery malżeńskiej. Dlatego rodzice pilnowali, żeby młodzi na randki czyli zolyty przychodzili w miejsca, gdzie byli widoczni. Chłopak odwiedzał dziewczynę i siedzieli razem z jej rodzicami. A jeżeli już gdzieś szli, to w takie miejsca, w których było sporo ludzi np. festyn, kino czy zabawa. Gdy był to spacer do lasu- obowiązkowo musiały być z nimi inne osoby. Wtedy nie było podejrzeń, że może chcą robić coś nieobyczajnego. A co jak rodzice nie upilnowali? Też się zdarzało. Tylko, że wtedy był to wstyd dla całej rodziny. Organizowano szybki ślub, gdyż nie chciano afery i brania na języki. Także nie chciano, by dziecko urodziło się poza małżeństwem. Bo i ono było ofiarą nieobyczajnych praktyk rodziców. Było wytykane, wyśmiewane. Odium tego często ciągnęlo się za nim całe życie. Dlatego rodziny starały się tak ułożyć życie tych dzieci, by znikały z pola widzenia ludzi, którzy znali ich pochodzenie. Zazwyczaj wysyłano takie dziecko- kiedy było już samodzielne na przykład na służbę do dworu albo do bogatych domów. Los takiego dziecka nie był do pozazdroszczenia. Potem dziewczyne szybko wydawano za mąż, często za jakiegoś starego wdowca. Mam w domu akt zgonu drugiej żony jednego z moich przodków i tam widnieje zapis: "Ojciec nieznany". To co opisałem, jest udziałem w życiu tej właśnie osoby. Czy pannie z dzieckiem było lżej? Nie- ponieważ była to osoba wytykana w społeczeństwie, podobnie jak jej nieślubne dziecko. Nawet istniało okreslenie na taką kobietę- zowitka. Też starano się taką dziewczyne wydać za mąż jak najszybciej i za pierwszego z rzędu. Często byli to pijacy albo starsi wdowcy. Nieraz dziewczyna była nieszczęśliwa do końca życia- tego właśnie "ukochanego" męża. Potem jako wdowa miała większy wpływ na swoje życie. Mogła już wybrać męża samodzielnie, bez "pomocy" osób trzecich. Jeżeli sobie myślimy, że to bardzo rzadki przypadek, to chyba jesteśmy w błędzie. Dawniej także zdarzały się tego typu "wpadki" i nieułożenia małżeńskich planów. Pamiętam z mojego bliższego i dalszego sąsiedztwa co najmniej dwie osoby urodzone gdzieś koło 1900 roku, którym tak właśnie potoczyło się życie. Jak powiedziałem seksualność była tematem tabu. I zazwyczaj dziewczyny aż do niemal samego ślubu były nieuświadomione. Według rodzinnych opowieści, niektóre myślały, że w ciążę się zachodzi od pocałunku… Nieco więcej dziewczyna dowiadywała się przed samym ślubem. Od matki lub koleżanek. To, co opisałem dotyczy głównie kobiet. W tych sprawach społeczeństwo było dla mężczyzn bardziej tolerancyjne. Oczywiście były i takie kobiety w naszych społeczeństwach, które czerpały zyski ze swojej nieobyczajnej działalności. Czasami to były panny, czasami były to wdowy. A zdarzały się mężatki, których mężowie nie wiedzieli co żona robi, bo np. nigdy nie trzeźwieli, ale cały swój zarobek umieli przepić. Zdarzało się takie "pogotowie" chyba w każdej okolicy. W Kosztowach była pani, którą starsi mieszkańcy wspominają pod przezwiskiem Patlaśka. Patlaśka była niesamowice krytykowana i czasem nawet wyzywana przez inne kobiety. To prawdziwa legenda w opowieściach. Zatem powiadali, że bieliznę suszyła w lesie, żeby ladniej pachniała, że chodziła tam na spacery z róznymi chłopami i co tam robili, to nie będę z różnych powodów opisywał. Kiedy kobiety zrobiły jej awanturę w sklepie- Patlaśka uciszyła je jednym zdaniem- "a mom pedzieć, ftoryj chop łazi do mie?". Podobno zaległa grobowa cisza! Żadna pani nie chciała, żeby ujawniła, czyj ślubny ją zdradza- i to jeszcze z taką "panienką". O Patlaśce nawet krążyły dowcipy. Kiedy znalazła wreszcie męża (oczywiście daleko od Kosztów), to krążył dowcip, że mąż Patlaśki umarł w noc poślubną na zawał, bo odkrył, ze małżonka nie jest dziewicą. W tym środowisku uważano to za dobry żart. Wreszcie przezwisko tak zdominowało nazwisko tej pani, że nikt już jej z nazwiska i imienia nie "mianował" jak to się ładnie po śląsku mawiało. I w rodzinie wspomina się moment, kiedy wychodziła za mąż córka osławionej Patlaśki. Moja ciocia, fryzjerka z zawodu, robiła jej ślubną fryzurę. Chciała być miła i zapytała: "czy tako fryzura może być, pani Patlaś?" Panna młoda spurpurowiała i na całe gardło wrzasła:"jo niy jes żodno Patlaś! Jo jes…" i tu podała swoje imię i nazwisko! Ciocia mało się pod ziemię nie zapadła. Niemniej mimo istnienia takich osób w dawnych społeczeństwach, były one nieakceptowane przez mieszkańców. Z podejściem do seksualności wiązał się strój. O strojach ludowych piszę w innym miejsciu, ale dziś tylko chcialem zasygnalizować. Obyczajowość narzucała kobietom suknie aż do kostek. Stroje musiały być kompletne czyli nie wypadało pokazywać się np. bez fartucha. Także nie tolerowano dekoldów, uważając, że stroje powinny być skromne i nie powinny być wyzywające. Wszystko przez zasady, które "te spawy" odrzucały w cień życia. Nie wypadało się publicznie całować i prowadzić za rękę- nawet małżonkom. Nie wypadało okazywać czułości. Obowiązywała zasada surowości obyczajów.

Materiał opracowany i dostarczony przez :

  • Tomasz Wrona


  •